7 lipca 2010

Pink Floyd - Piper at The Gates Of Dawn (1967)



Pink Floyd - "Piper At The Gates Of Dawn"
Columbia Records 1967

(Kompozycje autorstwa Syda Barreta za wyjątkiem zaznaczonych)
  1. Astronomy Domine [4:12]
  2. Lucifer Sam [3:07]
  3. Matilda Mother [3:08]
  4. Flaming [2:46]
  5. Pow R. Toc H. [4:26] (Barret/Wright/Masonn/Waters)
  6. Take Up Thy Stethoscope And Walk [3:05] (Waters)
  7. Interstellar Overdrive [9:41] (Barret/Wright/Masonn/Waters)
  8. The Gnome [2:13]
  9. Chapter 24 [3:42]
  10. The Scarecrow [2:11]
  11. Bike [3:21]


Na wstępie muszę powiedzieć jedno: nagrana w ’67 „Piper At The Gates Of Dawn” jest płytą totalną, na wskroś przeszytą muzyczną genialnością i jedną z tych, które swymi influencjami zmieniły nie tylko kierunek w jakim podąża sztuka muzyczna, ale i sposób w jaki postrzega się kwasowy świat.

Debiut Pink Floyd nie był jakoś specjalnie wyczekiwany – na rynku ukazał się pierwszy album brytyjskich gołowąsów zafascynowanych muzyczną używką w postaci rocku i folku psychodelicznego, którą uformowali w swój własny sposób.


Mimo, że album nie był poparty żadną poważniejszą kampanią reklamową, to spragniona muzycznego tripu pośród grzybo-zajączków ukrytych w fioletowo-seledynowych galaktykach hippisowska młodzież doceniła niesamowitość hymnów zawartych na „Piper…”. Co prawda, nie na tyle, na ile by należało (6 wynik w UK, na liście Billboardu dopiero 131 pozycja, co, w porównaniu ze sprzedażą późniejszych lekkich kropidełek w stylu silly rocka, było kpiną w żywe oczy) ale ekipa dostrzeżona została na tyle, że jej debiut stał się jedną z najbardziej inspirujących płyt wśród kultywatorów acid-kultu drugiej połowy lat 60.

Warto również napomnieć, że to jedyna płyta PF, nad którą pieczę sprawował Bóg Psychodelii Syd Barrett idealnie zawiadując resztą członków kapeli, którzy przy późniejszych nagraniach, zmuszeni byli do odsunięcia jego muchomorowego umysłu od stołka. Dzięki wpływom Barretta, „Piper…” stał się albumem jedynym w swoim rodzaju, nie tylko w niemal półwiecznej historii Pink Floyd, ale i w historii muzyki w ogóle.


„Piper At The Gates Of Dawn” to 11 niesamowitych kompozycji tworzących psychodeliczną zupę w której każdy znajdzie swój kawałek kwasu jakiemu zacznie oddawać cześć. Album ten uważa się za pierwszy i najważniejszy przykład nowego wtedy gatunku space rock, stworzonego przede wszystkim przez „Astronomy Domine” i „Interstellar Overdrive”. Oba kawałki obrazują kosmos, pusty i wyludniony tylko z pozoru. Wystarczy wsłuchać się głębiej, a w oddali zaczną majaczyć mleczno-truskawkowe rzeki, drzewa-muchomory, ufoludki wyglądające zupełnie jak połączenie wrony z królikiem i ich domki z dużych, granatowych kaktusów wyrastających ponad mieniącą się różowo-zielonymi barwami pustynię kwiatów, na której w pewnym momencie oczami wyobraźni widzimy samych siebie bez ubrań tylko w połyskliwych krawatach strzelających po świadomości kolorowym, wybuchowym proszkiem.


Cały materiał z „Piper…” to kosmos poszatkowany na mniejsze tematy, takie jak np. piekło i jego dominantę w postaci Kota Lucyfera Sama. Jego przypadek opisuje imienna kompozycja, charakteryzująca się doskonałą, klasycznie psychodeliczną melodią, bardzo wyraźnym basem, znakomitym, traktującym szyszynkę jako dziadka do orzechów zawodzeniem Syda i świetnymi, nieoczekiwanymi wstawkami przy każdym powtórzeniu motywu przewodniego. Obok „Flaming” i „Interstellar…” (któremu należy się osobny akapit obecny w dalszej części tekstu), „Lucifer Sam” to najbardziej charakterystyczna i zapadająca w pamięć część albumu. Przy tym wszystkim jest też najbardziej przebojowa.

Co do „Flaming”, to byłaby to klasycznie rockowa kompozycja, gdyby nie to, że w żadnym aspekcie jej nie przypomina. W warstwie lirycznej Barrett wspiął się na szczyt swojego zżartego przez psychodeliki umysłu. Kawałek to właściwie opis zachowań dwójki dzieci, Syd opisuje ich wspólne pływanie, bieganie, spacery, obserwowanie chmur, ujeżdżanie jednorożca, zabawę w chowa… Tak, jednorożca. Jeżeli chodzi zaś o warstwę muzyczną, to mamy tu w sumie gitarę klasyczną, mocno ciekawe świata klawisze, dziwne kołatki, gwizdek (a to się Waters narobił) którego „partia” przenosi do innego uniwersum i wesołą perkusję. Wszystkie te dźwiękadła wymieszano w taki sposób, że „Flaming” to najlepszy, moim zdaniem, kawałek na albumie.

Jest także kawałek wyciętej z życiorysu starego kwasopija standardowej psychodeliczno rockowej zagrywy w postaci „Take Up Thy Stethoscope And Walk” – to najbardziej zbliżona do ogólnoscenowej mody lat 60 kompozycja. To samo, tyle że w odniesieniu do folku (oczywiście nie wsiursko-dylanowego, tylko takiego, jaki wymarzyli sobie chłopcy z The Holy Modal Rounders czy The Incredible String Band) można powiedzieć o „The Gnome” i, nieco podobnego do „Flaming” – „Chapter 24”.


Podczas dzikiego lotu po ścieżkach „Piper At The Gates Of Dawn” natknąć można się na coś takiego jak „Matilda Mother”. Kawałek brzmi tak, jakby The Beatles zaczęli sodomizować się między sobą, a w trakcie zabawy do akcji wkroczyłyby Złote Strzały z Heleny. „MM” to zaprawdę ciężki do rozgryzienia, na wpół proto-popowy grzybek halucynogenny. Jego naturalną kontynuacją, jednocześnie absolutnie nie mającą ambicji by odgrywać tą rolę, jest instrumentalny, powolny i wyciszony „Pow R. Toc H.”, odcięty od matki fujarami z „Flaming”.

Na koniec clue programu, czyli zajmujący jedną czwartą czasu trwania albumu nakrapiany moloch pod postacią „Interstellar Overdrive”. Kawałek zaczyna się elektryczno-gitarowym wejściem do którego za chwilę dołącza perkusja. Tych dwóch kolegów kilka razy się powtarza coraz bardziej zapętlając motyw przewodni. Po chwili czas zwalnia a słuchacz, za sprawą niesamowicie kwaśnych klawiszy i niepokojąco brzdękającej gitary, oniemiały obserwuje krwiożercze nuty o żółtych, fluoroscencyjnych zębach, wydostające się przez membrany głośników. Widzi że są coraz bliżej jego twarzy, aż w końcu czuje, że szpony i kły owych nut zatapiają się z morderczą precyzją w jego mózgu szukając miejsca do złożenia jajek. Przez środkową część utworu przewija się bitwa cudownych klawiszy, marszowych bębnów i świrującej gitary, który to pochód kończy się jednym z najbardziej klasycznych, psychodelicznych pierdolnięć w historii nurtu. Dźwięk przemieszcza się wokół całej głowy, na sam koniec atakując ją ze wszystkich stron powodując śmierć kliniczną zdrowych zmysłów. „IO” kończy się równie niewinnie jak się zaczął…

Każde słuchanie tego albumu to transcendentalna podróż po odmiennych stanach świadomości. Dzięki niemu odwiedzamy kosmos, niebo i piekło, wnętrze własnego umysłu, który, zdawało się jeszcze tak niedawno, znamy jak nikt inny. Album należy też do tych nielicznych nagrań przedstawicieli nurtu psychodelicznego, które, ze względu na swą różnorodność i ponadczasowość oddziaływania, nie nudzą się nawet po eonach słuchania.

A takie, i tylko takie albumy, zasługują na najwyższa ocenę.

100/100


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz