19 czerwca 2010

Triptykon - Eparistera Daimones


Triptykon – Eparistera Daimones
Century Media 2010


Triptykon był dla mnie swego rodzaju „must have nawet jak będzie beznadziejne” z dwóch powodów: Warrior i „Monotheist”. Że Warrior to wiadomo, facet z wiekiem staje się coraz lepszy i nagrywa płyty, jakie inni tylko chcieliby nagrać, ale nie nagrają, bo są za słabi. A „Monotheist”? No niech mi ktoś spróbuje wytłumaczyć jak to jest, że zespół nagrywający tak doskonałe płyty może się sypać ze względu na brak porozumienia? Po „Monotheist” długo leżałem i patrzyłem jak moje tryby fruwają w powietrzu na różne strony. I miałem niedosyt. Chciałem więcej. Więcej. Jeszcze więcej niż wydaje się Wam, że wiecie co to znaczy „więcej”. Poważnie.
Celtic Frost się rozpadł – szkoda nie? Emocje opadły, wszyscy znów zaczęli się normalnie odżywiać, chodzić spać o zwykłej porze i jakoś temat dalszych losów Tomka zgasł. Na chwilę. Mamy rok 2010, a Warrior skubany wraca na scenę z kolejnym kolosem, monumentem. Niby nowy skład, niby inna nazwa, ale jak ktoś nie słyszy w Triptykon kontynuacji „Monotheist” to ma uszy w dupie i lubi Bullet For My Valentine.
Zresztą Tomek sam potwierdza, że Triptykon ma być logiczną kontynuacją tego, co zaczął na ostatniej płycie Celtic Frost, a ja mu wierzę. Słucham płyty i mu wierzę.



Zanim zacznę robić wszelkie „oh ah”, to rzucę dobrym słowem o sposobie, w jaki płyta została wydana. No co prawda pojawiły się PODOBNO dwie wersje – digibook i zwykła. O zwykłej nic nie wiem, wiem, że faktycznie figurowała w opcjach wydania, ale ja trafiałem tylko na digibooki. I dobrze, bo ten digibook to jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie trzymałem w ręku (rusza gra skojarzeń, co chłopcy?). Serio, dla takich wydawnictw warto kupować płyty. Na to cacko to sobie chyba trzeba specjalną gablotę kupić. Matowy, elegancki papier, wszyta książeczka, piękny design, wszystko lśni i jednocześnie dalekie jest od efekciarstwa. To po prostu eleganckie wydanie, porządne jak mało które. No a okładka autorstwa Gigera, czyli główna ozdoba tego wydania, to sam miód dla oczu. No i chyba nie musze wspominać, że idealnie wszystko pasuje do muzyki?

A muzyka to taka potęga, że wszystkie metalowczyki, dzieci z ledwo sypiącym się wąsem i przetłuszczonymi włosami spierdalają na Grenlandię zakładać nowe plemię i prowadzić tryb koczowniczy.
Monumentalne, ociężałe, doomowe, walcowate fragmenty łącza się tutaj w wybuchową mieszankę z thrashem, blackiem, deathem, sludgem i chuj wie czym jeszcze. Oto jest muzyka, której żaden z Was nie zaszufladkuje i pijcie z niej wszyscy. W Triptykon, jak łatwo się domyślić, nie chodzi tylko o riffy, a na pewno już nie o konkretny gatunek. Chodzi o atmosferę. A ta jest duszna, tajemnicza, niepokojąca i ponura. Wszystkie utwory, bez względu na ich zróżnicowanie pasują do siebie doskonale i idealnie się dopełniają. Tworzą całość, która nie mogłaby funkcjonować bez żadnego z nich. Nawet taki „Myopic Empire” (z niesamowitymi partiami wokalnymi) czy też teoretycznie zupełnie z innego świata „My Pain” (który bardziej brzmi jak Antimatter czy inna Anathema z okresu „A Natural Disaster”) są doskonałymi i nienaruszalnymi elementami „Eparistera Daimones”. A skoro wspomniałem „My Pain” to przyznam się bez picia – uwielbiam ten utwór. Wokale Simone Vollenweider (tą panią znamy z „Monotheist”) są po prostu przepiękne (tak, użyłem tego słowa), a ogólny nastrój utworu odpręża, relaksuje, a jednocześnie zabiera słuchacza w jakiś inny, metafizyczny i odległy świat. I czuje się oddech śmierci w tym utworze. Utwór kontrastuje, ale jednocześnie nie widzę tej płyty bez „My Pain”.

Utwory na płycie do krótkich nie należą i to jest jej plus, bo potęguje to jej monumentalizm. Album otwiera równo jedenastominutowy „Goetia”, a kończy ponad dwudziestominutowy kolos „The Prolonging”. Swoją drogą według mnie to najlepszy kawałek na „Eparistera Daimones” – rozbudowany, ciężki, wciągający do reszty, o klimacie, który stworzyć może tylko jeden człowiek – Warrior. Jeśli słowo „mrok” kojarzy Wam się z czymś błahym i głupawym, to po odsłuchaniu tego utworu odkryjecie jego nowe znaczenie. Szczerość bijąca z „The Prolonging” jest porażająca. Wszystko tutaj może fascynować – riffy, wokale, sola w tle, cała kompozycja. Upiorna przestrzeń i nieustający dotyk czegoś złego, nieludzkiego towarzyszy całej płycie, a odnajduje swoje apogeum właśnie w „The Prolonging”.

Jednocześnie warto zaznaczyć, że płyta jest bardzo osobista. Wystarczy rzucić okiem na teksty i zamieszczone do nich opisy. Z nich też wyczytacie dlaczego ten album jest tak bardzo związany z Celtic Frost (na wypadek jakbyście jeszcze nie wyjęli uszu z dupy).

„Eparistera Daimones” to rzecz potężna i wielowymiarowa. Jest nagrana w technice 666D i działa na wyobraźnię. Słucha jej się ze smakiem i przyjemnością. I to jedna z tych płyt, które szybko się nie znudzą. Nie wiem czy w ogóle się kiedykolwiek znudzi.

Uważacie, że spuszczam się nad tą płytą, jakby mi za to płacili? A uważajcie sobie. Dostrzegacie w niej minusy? Wasza sprawa. Dla mnie to najlepsza płyta tego roku póki co. Łykam w niej dosłownie wszystko, każda nutkę, każdy dźwięk.

Tomek po rozpadzie CF pozbierał się do kupy i wypluł takiego bękarta, że słucha się go na kolanach. Szkoda, że nie ma Celtic Frost – dobrze, że jest Triptykon. Żryjcie!


11/10
Sui


A tu niżej maqu dorzuci swoje 3 grosze:


maqu:

Ciężko się nie zgodzić z zachwytami Suiego. 'Eparistera Daimones' to jeden z najlepszych albumów ostatnich lat pokazujący wszystkim młodym i gniewnym kapelom, że wiek i doświadczenie są bardzo ważnymi czynnikami pozwalającymi muzykom tworzyć naprawdę mocarne cudeńka.
Nie jestem i nie byłem wielkim fanem 'Monotheist' ale doceniałem jej ekstraordynaryjność, która razem z Triptykon nabrała wielu dodatkowych cech. Brzmienie 'Eparistera...' zrywa peruki z głów i rozpina rozporki, aranżacje są doskonale wysmakowane i nie pozwalające nudzić się słuchaczom, a klimat jaki udało się stworzyć Warriorowi to niespotykana podróż po zdegenerowanym świecie. No i ta okładka...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz