24 czerwca 2010

Dlaczego Slayer? Oto moje 42 powody.


Zrobienie tej listy wcale nie było łatwe. Większość płyt Slayera łykam po prostu w całości, chociaż są też takie, których nie łykam prawie wcale. Początkowo miałem więc napisać o 3 najsłabszych płytach Slayer, potem pomyślałem, że opiszę ostatnie 5. Doszedłem jednak do wniosku, że nie ma co się bawić w takie rzeczy, tym bardziej, że o takich płytach jak "Divine Intervention" czy "God Hates Us All" za wiele nie ma co pisać. Powiedzmy szczerze - nie są najlepiej udane. Postanowiłem więc rzucić sobie wyzwanie i przeanalizować każdą płytę Zabójcy i wybrać swoje ulubione utwory. Myślicie, że to łatwe? W przypadku Slayer nic nie jest łatwe. Listę moich top sporządzałem 2-3 dni, a niekiedy musiałem walczyć z chęcią wypisania wszystkich utworów. Selekcja jednak musiała być, twardo się trzymałem założeń i oto poniżej przedstawiam moich faworytów z każdej z płyt. Do każdego utworu daję mały opis, co by było wszystko jasne i nie padały potem pytania typu "dlaczego" i "po co". No to jedziemy:





Show No Mercy



„The Antichrist” – riffy, riffy, riffy! Już pomijam bardzo rozpoznawalny riff wejściowy, ale to, co dzieje się w całym utworze to absolutne mistrzostwo. No chociażby riff, który pojawia się w 1:30 minucie kawałka . Antychryst to kawałek, przy którym poważnie jestem w stanie odlecieć, ale ten riff mniej więcej w połowie, to przejście plus solówka, to jest fragment, który wprowadza do utworu tyle powietrza, a jednocześnie nadaje mu jeszcze większej energii. To taki smaczek, bez którego „The Antichrist” nie byłby już tak porywający. No i Araya drący się „I am the antichrist, it’s what I was meant to be, your God left me behind, and set my soul to be free” – czysty Slayer, czysty metal, czyste zło hje hje hje…


“Die By The Sword” – chyba najbardziej znany utwór z tej płyty. Znam też takich, którzy do dziś są przekonani, że ten utwór jest z UWAGA: „Raging Blood”! Pokolenie mp3, ofiary źle nazwanych plików. Wracając do „Die By The Sword” – wciąż jeszcze dalekie od takiego Slayera, jakiego znamy z trzech wielkich płyt, wyraźnie słychać inspiracje chociażby takim Judas Priest, ale jest w tym utworze ta zła atmosfera, pojawiają się gdzieś w tle piskliwe solówki – słychać, że rodzi się coś, co wstrząśnie metalem i zmieni go na zawsze. A poza tym nie oszukujmy się – każdy chce to usłyszeć na żywo.


„Fight Till Death” – bo napierdala aż miło. Nic więcej. No i Lombardo, który jak zwykle za zestawem dostaje jakiejś nieopisanej kurwicy.


„Metal Storm/Face The Slayer” – ostatnio słuchając tego utworu nagle pomyślałem – „cholera, ten kawałek zaczyna się niemalże jak pieprzona Metallica”. Słuchając „Metal Storm/Face The Slayer” aż trudno uwierzyć, że nagrał to właśnie Slayer… . Face the Slayer? Nie, to jeszcze nie ten Slayer, zktóremu chcę stawiać czoła. Ale jest to oblicze Slayera bardzo ciekawe, dlatego też utwór ten zapadł mi w pamięć.


„Black Magic” – bo otwierający riff robi mi cholernie dobrze i za każdym razem gdy go słyszę, to mam ochotę złapać na ulicy jakiegoś metalucha w koszulce Children Of Bodom czy innego In Flames, ścisnąć za gardło i zmusić do błagania o litość, a ja mu wtedy show no mercy i toporem w łeb na dwie części.


„Tormentor” – z sentymentu. Uwierzcie lub nie, ale to jest właśnie pierwszy utwór Slayera jaki usłyszałem. Refren to taki hymn do śpiewania przy browarze – śpiewać koniecznie z kumplami na mocnej najebce. Tylko w nocy!


„Crionics” – uwielbiam tą balladę. A tak poważnie – uwielbiam tą balladę.



Hell Awaits


„Hell Awaits” – już zaczyna się czuć prawdziwego Slayera, chociaż wiadomo, że zespół wciąż szuka swojego stylu. Piekielnie szybkie tempa, mocne wejście i złowieszczy tekst – cały Slayer. A do tego jazgoczące solówki, coraz bardziej agresywne i „slayerowe”. Jakby ten utwór znalazł się na „Reign In Blood” to niewielu zajarzyłoby różnicę.


„Kill Again” – uwielbiam jazdę w tym kawałku. Zawsze chciałem usłyszeć go na żywo, bo lubię te chamskie riffy, ale póki co się nie doczekałem. Szkoda, no ale w sumie rozumiem - w repertuarze Slayer jest więcej lepszych i bardziej charakterystycznych wałków, więc miejsca na „Kill Again” może nie ma, a poza tym, to mam dziwne wrażenie, że sporo ludzi nie bardzo by chwytała o co chodzi, bo „Kill Again” należy raczej do mniej rozpoznawalnych… a może tak mi się tylko wydaje?


„Praise Of Death” – podobna sytuacja jak przy „Kill Again”, plus masywny riff ok. 2:53 minuty. No i zakończenie, które nagle, z zaskoczenia wali po ryju i nie ma opcji, żebyście przyjęli na gardę.


„Necrophiliac” – właściwie to mój ulubiony kawałek na płycie. Slayer w całej okazałości. Przejścia Lombardo w tym utworze brzmią jakby sam diabeł po garach ładował. A riffy to pewnie Jego pomysłu są. I czort przemawia gardłem Toma. No i jeden z najmocniejszych tekstów Slayera, bez dwóch zdań.


„Crypts Of Eternity” – dla ultra-ciężkiego, piekielnego zwolnienia w połowie. Właśnie za takie momenty kocham Slayera.





Reign In Blood


Właściwie mógłbym wymienić całą płytę. Ale postaram się trzymać obranej drogi i wybiorę te „naj”. Zaznaczam jednak, że ten album jest u mnie w top 5, wszystkie utwory gniotą mnie równo, więc to, że wybrałem jakieś szczególne wcale nie znaczy, że reszta jest dla mnie słabsza/mniej istotna/mniej zajebista. Pokręcone to jak włosy Kerrego Kinga, rozumiecie…

"Angel Of Death" – kto nie lubi tego kawałka? Ręka w górę, a ręka ta, powiadam Wam, zostanie odrąbana, tak jak to było z podnoszeniem ręki na władzę ludową. Już od samego początku robi się ciepło w gaciach, a kto był na koncercie, ten wie, że jak zaczynają grać „Angel Of Death” to ludzie szaleją tak samo, jak fani Jacksona przy „Billie Jean”. No może z wyjątkiem, że na Slayer ludzie są bardziej agresywni… troszkę. Lombardo w tym kawałku przegonił samego siebie i pewnie po pierwszym odsłuchaniu go pomyślał sobie „kurwa, jak ja to zagram na koncercie? Ale jestem pojebany…”. Dla riffu mniej więcej w połowie utworu jestem gotowy zabić. Nawet bananem, byłbym zdolny do wszystkiego.


"Necrophobic" – nie wiem kogo chcieli zabić tym utworem, ale mnie trafili. Jako, że lubię siekę, to „Necrophobic” jest dla mnie tym, czym sterydy dla Marion Jones. Pizda i do przodu!


„Altar Of Sacrifice” – bo ten riff otwierający, bo to zwolnienie, bo ta miazga, to wszystko jest tym, czego od Slayera chcę i pragnę. A do tego kawałek świetnie uzupełnia się z…


„Jesus Saves” – bardzo charakterystyczny, z wolniejszym początkiem, to taki świeży oddech na tym śmierdzącym siarką albumie. Co prawda ten oddech trwa tylko przez minutę, ale starczy. Potem Slayer wraca do tego, za co nienawidzą go Wasi rodzice.


“Criminally Insane” – bo „night will come and I will follow, for my victims, no tomorrow”. No i za to, co dzieje się w minucie 01:42.


“Raining Blood” – czy muszę pisać cokolwiek? Aha – wersja dla tych, którzy mają źle podpisane mp3: „Raging Blood”, Raining Blot”, „Ragnarok Blut” (to dla norweskich blackowców), Rain In Blood, „XXXParisHiltonsextape”, „Kombi – Pokolenie”.




South Of Heaven





„South Of Heaven” – „before you see the light you must die!”. Życiowa prawda według Slayer. Trochę wolniejsze oblicze Slayera, ale jak cholernie dobre! Każdy fan metalu musi znać ten utwór. Każdy pedał musi bać się tego utworu jak i całego Slayera. Każdy fan Cradle Of Filth nie lubi tego utworu i to świadczy o tym, że mamy do czynienia z prawdziwym metalem. Niestety znam wiele garażowych bandów zakładanych przez jakichś brudasów w trampkach i z brudnymi włosami w kleju, którzy niejednokrotnie profanowali ten utwór. Dzieciaki, które pomyślały sobie, że jak zagrają (zagrają, ta… spróbują raczej zagrać) Slayer, to będą fajni, a starsi koledzy przyjmą ich do bandy i będą razem bałagany w parku pić. Powinny polecieć łby.


„Silent Scream” - tego już żaden gnojek ze swoim zespolikiem nie zagra, bo nie znają, nie potrafią, bo nie mają tego na mp3. Wściekły utwór. Lubię takie riffy jak ten główny z „Silent Scream”. Podwójna stopa Lombardo pruje aż miło. Gość ładuje jak z karabinu… a do tego wyśmienite sola. Ciekawe czy jakby puścili to zawodnikom w Wielkiej Grze to wiedzieli by o co chodzi. Chociaż tam bywały takie mózgi, że znali dosłownie każde pierdnięcie nawet takich wykonawców, o których nikt nigdy nie słyszał, to pewnie i Slayera by znali. Zakładam, że jak nikt nie patrzy, to właśnie Zabójcy słuchają na okrągło na słuchawkach w ciemnym pokoju.


„Live Undead” – ten kawałek ma niesamowity, posępny klimat. Szybki riff na tle powolnie jadącej perkusji? W wykonaniu Slayer? Jestem kupiony.


„Mandatory Suicide” – przez długi czas nienawidziłem tego utworu. Wszystko przez kumpla, który słuchał tego na okrągło i wszędzie rozpowiadał jaki to jest świetny kawałek. Żeby było śmieszniej – to był jedyny kawałek Slayera jaki znał. Wystarczy jednak odczuć moc „Mandatory Suicide” na żywo, by ponownie się w nim zakochać. Swoją drogą to kolejny utwór Slayera mordowany przez gówniane kapele. Tak to jest jak rodzice kupią dzieciom gitary na urodziny.


„Read Between The Lies” – niby nic szczególnego, Slayer jak Slayer, a jednak… jest to coś, co sprawia, że Slayera słucha sam Rogaty, a Ibisz to pedał.



Seasons In The Abyss


„War Ensemble”– co tu dużo gadać? Slayer przymierzył tym utworem w sam pysk. Słyszałem, że chłopcy z Trivium chcieli zrobić cover, ale jak spróbowali zagrać pierwsze dźwięki, to im odpadły jaja. Może dlatego zaczęli grać „Master Of Puppets”? Nieważne. Ważne jest to: WAR ENSEMBLE! Gińcie larwy!


„Blood Red” – skoczny Slayer, ha ha ha. A tak serio, ten utwór ma kozacki drive, a główny riff po prostu wwiercił mi się w mózg dawno dawno temu. Powinni ten utwór puszczać naszej reprezentacji w piłce nożnej. Wyszliby na murawę na takiej kurwie, że może i nie strzeliliby żadnej bramki, ale za to pozabijaliby przeciwników, polałaby się krew i byłoby chociaż na co popatrzeć.


„Spirit In Black” – energia w tym utworze sprawia, że niepełnosprawny byłby gotów wstać z wózka i rozwalić go efektownie o ziemię. Inni dostaliby takiej jazdy umysłowej, że odgryźliby sobie nogi i ładowaliby się nimi po głowach na koncercie. Tak to widzę.


„Dead Skin Mask” – po pierwsze: Gein. Po drugie: tak powinna brzmieć metalowa ballada, hahaha… nie jakieś tam nafing els maters. Tekst utworu idealnie pasuje do jego klimatu niczym Rogaine do Nergala.


„Skeletons Of Society” – marszowy rytm budzi we mnie demony. Nie potrafię jednak powiedzieć co mnie tak ciągnie do tego utworu… może jego apokaliptyczny klimat, a może po prostu tak bardzo Was nienawidzę.


„Temptation” – może i ten wałek by mnie tak

bardzo nie ruszał, gdyby nie to, że jest zajebisty. Może by mnie też tak nie ruszał, gdyby nie to, że w 02:05 minucie pojawia się taki walec, że aż czuć ten ciężar na płucach, nerkach, wątrobie i jelitach. Rzecz jasna mowa o zdrowym człowieku, z w pełni dobrze funkcjonującym organizmem, czyli nie o Was. Sorry.


„Seasons In The Abyss” – można dać lepszą wisienkę na torcie? Dla Lombardo cały ten utwór to chyba jedno wielkie przejście. Jeden z moich ulubionych utworów Slayera w ogóle, bez podziału na albumy. Aż dziw mnie bierze, że po tak doskonałym zakończeniu płyty, która sama w sobie jest doskonała, Slayer nagrał coś takiego jak „Divine Intervention”.


Divine Intervention



Wierzcie mi – próbowałem ten album polubić na wszelkie sposoby, ale nic z tego. „Divine Intervention” to jedyna płyta Slayera, na której nie mogę znaleźć nawet jednego kawałka, któryby mi przypadł do gustu. Co prawda początek nie jest taki zły, nawet Bostaph coś tam podziałał na wjazd, ale… nie zadziałał na tyle, żebym padł na kolana. Coś w tym jest, że jak nie ma Lombardo, to nie ma Slayera. Ale powiedzmy sobie szczerze – to nie tylko wina Bostapha. Utwory na „Divine Intervention” nie mają już tego czegoś, w riffach brakuje tego charakterystycznego mordowania i cięcia. Brzmienie jakieś takie miękkie, riffy jakieś takie, jak na Slayera, nijakie. Nie potrafię wyróżnić żadnego numeru z „Divine Intervention”. No dobra tytułowy numer jest bardziej charakterystyczny, ale i tak mi się nie podoba. Na tej płycie potencjał Slayera został zmarnowany. No może „Mind Control” bardziej mi siedzi… może.




Undisputed Attitude


Nie wybieram, bo ta płyta to covery, a trzy jedyne kawałki autorskie, to tak naprawdę nie jest Slayer. Kto wie o co chodzi, ten wie, a reszta ma problem.



Diabolus In Musica



Jest w tej płycie jakaś taka energia, która mi się podoba. To zupełnie inny Slayer, druga płyta z Bostaphem. Czy lepsza? Dla mnie może tak, bo jest na niej jeden utwór, który naprawdę mi się podoba. Mowa o „Bitter Peace”. Zawsze lubiłem wejście do tego utworu oraz jego ciężar i moc, tą brutalność w nim zawartą. Co z tego, że reszta płyty już mną tak nie wstrząsa. „Bitter Peace” chciałbym nawet usłyszeć na żywo. „Diabolus In Musica” jest za to dla mnie płytą już mniej bezpłciową od „Divine Intervention”, ma fajną okładkę (zawsze lubiłem tego księdza… ktoś zna film „Happy Hell Night”?) i dobrze się zaczyna. Ale wciąż – to nie jest ten Slayer i poza „Bitter Peace” nie potrafię znaleźć nic innego, co by mnie porwało.



God Hates Us All



Druga, zaraz po „Divine Intervention” płyta Slayera, która mnie nudzi. Sytuacja jednak podobna jak w przypadku „Diabolus In Musica”. Pierwszy utwór, oczywiście „Disciple” (nie nitro) całkiem nawet mi pasi. Może dlatego, że słyszałem na żywo i jakoś w tej wersji utwór ten sprawdzał się dobrze jako otwieracz. Jednak „God Hates Us All” należy do tych 3 płyt Slayera, których słucham najmniej. I chyba nic dziwnego. „GHUA” jest dla mnie zbyt nudna jako całość.




Christ Illusion


Moje top z tego albumu to:


„Flesh Storm” – Lombardo wrócił i jakby nagle Slayer zaczął sobie przypominać jak grać. Fakt faktem, że Zabójca już nigdy nie wróci do czasów, w których nagrali swoje 3 najlepsze płyty, ale „Christ Illusion” jest płytą o poziom wyżej niż wszystkie 3 z Bostaphem. Nie ma co, oberwało się Bostaphowi za te „slejery”, tym bardziej, że to przecież świetny pałker. Jednak styl Paula nie pasuje pod żadnym kątem do Slaya, a i sam zespół jakby tak inaczej podchodził do sprawy na tych albumach „bostaphowskich”. „Flesh Storm” to potężna dawka energii i agresji, już od samego początku. I znowu ma się ochotę urywać łby i kopać po nerkach wszystkich hipisów. I znowu odczuwa człowiek radość.


„Catalyst” – niby się zespół starzeje, a tu taką bestię wykrzesali z siebie. Utwór ma w sobie kilka charakterystycznych momentów, dzięki czemu trafia do moich „ulubionych”. Lombardo zabił perkusję. Udowodnił, że rzecz martwa miała jednak życie, które jej natychmiast brutalnie odebrał. Co za koleś.


„Jihad” – jakiś taki inny Slayer na początku, ale później to już masakra w najlepszym wydaniu. Ma moc i ten rozpoznawalny riff w środku. Na żywo też wypada nieźle.


„Consfearacy” – chłosta niemalże w starym stylu. Kawałek, który nie oszczędza nikogo. Rogaty znowu słucha Slayera.


„Cult” – najpierw buja, a potem leje po mordzie. Fajny groove w tym utworze i fajny tekst: „the pestilence is Jesus Christ, there never was a sacrifice, no man upon the crucifix, beware the cult of purity, infectious imbecility, I’ve made my choice. Six six six”. I to jest wszystko, nic mi więcej nie potrzeba (oprócz błękitnego… ha!).


„Final Six” – utwór dostępny tylko na wydaniu specjalnym, tym z DVD i hologramem dziurawej ręki na okładce. Jakby to powiedział trener Piechniczek: „ma pierdolnięcie”. Każdy dobrze wie, parafrazując stare piłkarskie powiedzenie, że Slayer jest jeden, a Slayer jest jeden.



World Painted Blood


„World Painted Blood” – teraz od tego zaczynają koncerty i wierzcie mi – swoje na dzień dobry robi! Maqu wie. Hevagard nie wie, bo jej się podoba „Nothing Else Matters” i „Fuel”. A „World Painted Blood” to kawałek bardzo dobry zarówno na początek koncertu, jak i na początek nowej płyty Zabójcy. Może nie wali tak mocno jak „Flesh Storm” z poprzedniej płyty, ale i tak ciśnie mocniej niż wszystkie Metalliki po „…And Justice For All” razem wzięte.


„Snuff” – dowód na to, że wciąż potrafią i wciąż to mają. Jedni próbują grają jakieś country, żeby pozostać przy życiu, inni piją, jeszcze inni w ogóle nie grają, a Slayer jest Slayerem. Araya może już nie ma takiego gardła jak kiedyś, ale swoje wydrzeć potrafi.


„Hate Worldwide” – jak usłyszałem tylko pierwszy riff to już wiedziałem, że to będzie jeden z moich faworytów tego albumu. A jak jeszcze Araya wita słuchacza tekstem „I stab you right between the eyes”, to już można się poddać. Dalej nie macie szans. Utwór tnie aż miło, a wszystkie Rhapsody Of Fire’y i Dragonforce’y, wszystkie As I Lay Dyingi i inne Bullety For My Valentiny samoczynnie znikają z koszulek, topnieją, blakną, a ich nosiciele zapadają w ciężką chorobę, od której odpadają wszystkie kończyny.


„Psychopathy Red” – pierwszy utwór jaki usłyszałem z tej płyty, jak zresztą większość pewnie, więc i w głowie siedzi. Riffy są smaczne, prawda? Nie? To poproście tatę, żeby Was w nocy udusił. Drutem kolczastym.




Sui

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz