20 czerwca 2010

Sonisphere Festival 2010 - The Big 4


Sonisphere Festival - wielu czekało przez długie lata na ten jeden, konkretny koncert. To bezprecedensowe wydarzenie w skali światowej - wspólny koncert Wielkiej Czwórki Thrash Metalu (co prawda z przymrużeniem oka należy brać to 'wielkiej' tak samo, jak w przypadku pewnych kapel 'thrash metalu') - miało miejsce na stołecznym lotnisku Bemowo. Nie obyło się oczywiście od rozmaitych turbulencji i toaletowych wypadków. W każdym razie spotkaliśmy się z Suim tego pięknego dnia, 16 czerwca w ogródku piwnym na Bemowie. Oto nasze wrażenia.



I. DOJAZD

maqu:
Na festiwal jechałem autem z Gdańska i muszę przyznać, że na drogach był bardzo mały ruch, może to z powodu wczesnej pory, może to z powodu wychylenia paru browarków po drodze (nie ma to jak posiadanie wyznaczonego kierowcy, mehehe), ale jechało się szybko i sprawnie. Kłopoty zaczęły się w Warszawie - wsiadłem do wynalazku który przedłuża penisy wszystkim Warszawiakom (szkoda, że nie działa) czyli do metra, które wywiozło mnie tam gdzie pieprz rośnie i sól kopią. Po małej poprawce dojechałem na Młociny, skąd na Bemowo kursowały tramwaje praktycznie co dwie minuty. Dlatego też tłum był w sumie rozładowany - tramwaje nie były przepełnione nawet ok. 14.30 kiedy na festiwal ściągały największe tłumy. Po wyjściu z ogórka i przepchnięciu się przez niezliczony tłum koników można było w końcu wejść na teren festiwalu.

Sui:
to na pewno będzie dla mnie niezapomniane przeżycie. TLK z Krakowa do Warszawy. Miałem wrażenie, że do pięciu wagonów próbuje upchać się cały Kraków. Ściśnięci jak bydło musieliśmy jechać te prawie 3 godziny, bo pociąg jakby tego było mało miał opóźnienie jakoś o 30 minut. Cała droga na stojąco, w ciasnym korytarzu przy kiblu. Co zabawne powrót nie wyglądał wcale inaczej. Kiedy wreszcie postawiłem nogę w stolicy poczułem ulgę i radość, jakiej nie doświadczyłem jeszcze nigdy. A i całą drogę obok mnie stał Brazylijczyk, który sobie pod nosem podśpiewywał. Pieprzony raj. W Krakowie czekał na mnie kumpel (pozdrawiamy Piecię). Poszliśmy zeżreć panierkę z dodatkami kurczaka w KFC, a potem zaczęło się poszukiwanie... alkoholu. No bo jak to na koncert bez paliwa? Po szwędaniu się po Złotych Tarasach trafiliśmy do Kerfura. Tam szybka decyzja - bierzemy wódę. 0,7 na dwóch powinno starczyć na początek.
Mamy paliwo, no to ruszamy szukać transportu na lotnisko. Udało nam się dowiedzieć skąd i jak jechać. Autobusy K1. Podjeżdżają co 6 minut. Jak zobaczyłem ile osób wpakowało się do pierwszego autobusu, to przed oczami znowu miałem przerażający widok dojazdu pociągiem. Durni ludzie pakowali się jak zwierzęta do tych autobusów, a wystarczyło poczekać na następne. Nie wiedziałem, że metalowcy tak bardzo lubią być blisko siebie. Pojechaliśmy więc chyba trzecim, albo czwartym. Ludzi już mniej, było w miarę luźno, można było jechać.
Pieprzone korki powodowały frustrację u niejednego z nas, a im bliżej Bemowa, tym ciśnienie większe. Wreszcie dojechaliśmy.
Tylu "niebieskich" w jednym miejscu to ja od dawna nie widziałem. Trochę przesada, że łazili i spisywali ludzi za picie alkoholu. I co z tego? Przecież i tak 3/4 ludzi będzie najebana. Gdybym był gliniarzem, to bym dał sobie spokój. Ludzie przyszli się bawić, nie zabijać. Nie dawali jednak mundurowi spokoju, więc musieliśmy się z tą wódą ciągle przemieszczać i chować. Przelaliśmy ją w końcu do sprite'a, zmieszaliśmy i mieliśmy 2 litrowego drinka. Ciepła wóda smakuje... jak ciepła wóda. Schowaliśmy drina pod drzewo za płotem z nadzieją, że po koncercie wygrzebiemy. Ta....
Grunt, że byliśmy już na koncercie.



II. ORGANIZACJA

maqu:
Zanim można było przystąpić do wprawiania się w dobry nastrój, a.k.a. ochlejania się piwskiem i żłopania tegoż, trzeba było się przepchnąć przez trzy bramki, pierwsza była tak dla zabawy, przy drugiej sprawdzali mi pory i plecak (w poszukiwaniu butelek większych niż pół litra i aparatów fotograficznych), a dopiero przy trzeciej sprawdzano kod kreskowy na bilecie i wpuszczano na teren lotniska. Przyznać trzeba, że wszystko działało sprawnie, kolejeczki były krótkie, ochrona nie była cięta (przynajmniej na ten moment) a publika spokojna. Swoją drogą, od wejścia do pierwszego ogródka piwnego trzeba było przejść jakieś dwa kilometry, a pod scenę kolejne dwa, także można było od razu poćwiczyć, VIPy natomiast miały meleksy które woziły ich dupska po terenie całego festu. Na następny raz polecam ustawić ciuchcię albo kolejkę górską, przynajmniej ciekawie będzie.


Sui:
w sumie nie narzekam. Dojazd był zapewniony, żarcie było. Bramki robiły za checkpointy, trza było ich ze dwa albo trzy zaliczyć (dobra, nie pamiętam ile dokładnie), co było frustrujące, podobnie jak to, że trzeba było się nachodzić po tym lotnisku z jednego miejsca na drugie. Zastanawiam się tylko po jasną cholerę był ten koncertowy bus, na dachu którego grało Frontside i jakieś inne kapele, których nie znam. Nie wiem co tam się działo, bo ludzie przyszli na ten koncert dla zupełnie innych kapel i przynajmniej ja miałem ten bus gdzieś... ale przyznam - jeden zespół zwrócił moją uwagę. Otóż idę sobie do toi toia (a tych nie brakowało na szczęście), a tu nagle słyszę "Stone The Crow" Down. Nie wiem co za zespół to grał, ale fajnie było posłuchać tego coveru na żywo, przyjemna niespodzianka. Fajnie też, że nie było słychać wokalisty, bo coś odniosłem wrażenie, że nie było z nim najlepiej.
Były też żółte karetki, na wypadek jakby ktoś dostał w łeb i chciał zgłosić, że go boli. Bezpieczeństwo było zapewnione. Przynajmniej ja nie miałem z tym problemów.

Nie wiem czy to się liczy jako organizacja, czy nie ale... stoiska z merchandisem. Stówa za koszulkę? Pojebało kogoś? Przy wyborze między festiwalowoą koszulką, a żarciem, wolałem jednak kasę przeznaczyć na to drugie. Ceny ciuchów mnie przerażały. Przynajmniej to co widziałem nie było zachęcające. Nie wiem czy było gdzieś stoisko z tańszym stuffem. Nie miałem nawet ochoty szukać.


III. PUBLIKA

maqu:
Liczba fanatyków na Sonisphere była większa niż liczba fanatyków na Boże Ciało. Obecnie statystyki mówią o ok. 85 tys. ludzi, chociaż widząc ten cały tłum byłbym skłonny uwierzyć, ze tego dnia po lotnisku snuło się ze 200 tysięcy miliardów ludzi. Do godz. 16 nie było jeszcze tak źle, publika dopiero zjeżdżała się z najczarniejszych dup, i można było pofolgować sobie siedząc na ziemi w ogródku piwnym. To, co zaczęło się później dziać, to pierdolony horror. W przerwach między występami gwiazd tłum klonował się na oko pięciokrotnie i zmierzał do kibla/nalewaka/żarcia niczem Nidhogg zadając swój własny ogon, bo nie było nawet gdzie z browarem stanąć. Były takie przypadki, że szczęśliwcy przy nalewakach kupowali kilka pięciopaków piwa sprzedając je później za podwójną cenę osobom z końca kolejki.

Sui:
Publika? No była.

oj dobra... dużo chłopców i dziewczynek, dużych i małych. Masa dzieciarni, która przez chwilę udawała fajnych i dorosłych, przeklinając tak, żeby każdy ich słyszał, żeby wszyscy wiedzieli, że są zajebiści.

Przedział wiekowy wiadomo - ogromny. Można było spotkać wielu znajomych, a także sporo śmiesznych ludzi (koleś, który tańczył jak pedał z YMCA przy Metallice!). Na koncercie były matki, córki, żony, kochanki, dziewczyny, lesbijki, ojcowie, synowie, dziadkowie, mężowie, kosmici, biedni, bogaci, mądrzy, głupi, normalni, nienormalni, grubasy, chudzielce, niscy, wysocy, długowłosy, krótkowłosy, łysi (dzień dobry), wydziarani, wykolczykowani, ubrani na czarno, ubrani na kolorowo, prawdziwi true metalowcy, pozerzy - wszyscy. I wszyscy byli pijani.

Na koncertach większość była drętwa jak sztywny pisior, ale byli tacy co szaleli i dobrze. Spodziewałem się jednak większego kotła.

IV. CATERING

maqu:
Sprawa z ogródkami też była nietypowa. Otóż po zakupieniu piwa nie można było opuścić danego ogródka co widziałem po oraz pierwszy w życiu. Przy wejściu stali panowie z ochrony i uniemożliwiali wnoszenie trunków na teren właściwego festu. Oczywiście, przy nagromadzeniu się tłuszczy w późniejszych godzinach, nie mogli działać na tyle wydajnie co wcześniej i całkiem sporo osób oglądało sobie koncert trzymając zimne trunki w łapach. Jeśli chodzi o gastronomię, to było całkiem nieźle, do wyboru do koloru - kiełbaski, zapiekanki, szaszłyki, goloneczki i tak dalej, i tym podobne. Wszystko w całkiem przystępnych cenach i jakościach. Były także stoiska z zimnymi napojami bezalkoholowymi i Red Bullem z kija. Co ciekawe, organizator wpadł na dziwny pomysł sprzedaży butelek bez korków. Nie wiem o co chodziło ale mnóstwo ludzi chodziło przez to wkurwionych pod niebiosa. Jeszcze słowo o merchu - owszem, był, ale w tak zaporowych cenach że praktycznie nie widziałem żadnych kolejek przy którymś z licznych stoisk z koszulkami i gadżetami kapel. Ale, jak mówi stare przysłowie - "Chcesz cwaniaczyć? Płać".


Sui:
Żarcie było! Nie ma co narzekać. Może nie była to wspaniała kuchnia, ale było w czym wybierać. Kiełbachy, grille, zapiekanki, hot dogi, hamburgery, kebaby, nawet cholerna Telepizza była. Z głodu więc nie umarłem.


Ale piwo... po jasny chuj zrobili te ogródki takie małe? I do tego zamknięte, można było pić tylko na ich terenie. Po co? Przecież tam nie było gdzie nogi postawić, a i tak ludzie przemycali przez kraty piwa i pili na zewnątrz, bo ochrona, która tego pilnowała albo nie była wystarczająco sprawna, albo miała to w dupie. Dla mnie bez sensu.


V. ATRAKCJE POBOCZNE

maqu:
Miało być wywrotowo i atrakcyjnie a było przeciętnie. W pewnej odległości od sceny ulokowało się wesołe miasteczko gdzie można było potrykać się samochodzikami albo ujeździć wielki młot Thora. Oprócz tego była możliwość popodziwiania wystawy harleyów, którą ze względu na tłok sobie odpuściłem. Swoje stoiska miały też różne organizacje w stylu WOŚP które nie cieszyły się jednak wielką popularnością. No i stał jeszcze tourbus na dachu którego rozlokowano instrumenty, na których grały mało znane kapele w celu umilenia czasu publiczności czekającej n występ kolejnego dużego wykonawcy. Nie wiem, nie widziałem.

Sui:
no była karuzela, ale gówno mnie ona obchodziła.


VI. POCZĄTEK - BEHEMOTH

maqu:
Tutaj za wiele nie napiszę - po rozbrzmieniu pierwszych jębnięć Inferna niezbyt wielu ludzi przeszło się pod barierki. Ja także dałem sobie spokój, jako że zespół widziałem na żywo kilkukrotnie, a poza tym nie uważałem by ich występ był na tyle znaczący żeby przerwać konsumpcję piwa. Słyszałem, że nagłośnienie było na tyle niedobre, że słychać było tylko stopy, ale głowy nie dam.

Sui:
Nie wiem. Widziałem ten zespół na żywo już z 3 albo 4 razy. Nie interesowało mnie. W tym czasie zaliczyłem spotkanie z maquinasem, Odiumem, Pingwinem, kimś jeszcze (sorry!). Piliśmy. Pozdrawiam wszystkich!


VII. ANTHRAX

maqu:
Na występ Anthrax czekało wiele osób, między innymi ja sam, jako że Joey Belladonna wielkim wokalistą jest, a jego powrotu pożądałem bardziej niż żony bliźniego swego. Oczywiście całą swoją energię pokazał i tym razem - dwoił się i troił na scenie, skakał, skandował, a moment w których przywdział indiański pióropusz miał w sobie jakąś dziką magię. Joey, Scott i spółka poczęstowali szeregiem swoich klasyków z trzech pierwszych płyt, takimi jak 'Madhouse' czy 'Cought in a Mosh' (cztery kawałki z samego 'Among the Living'). Zagrali także dwa covery, m.in. 'Antisocial' Trust. Ich występ był naprawdę świetny, energetyczny i kontrastujący z bijącym nudą pokazem Megadeth.

Sui:
Nie byłem zbytnio zainteresowany, jako, że nie jestem fanem Anthrax, ale poszedłem i się nie zawiodłem. Fajny, energiczny koncert. Na początek w sam raz, chociaż dla mnie bez żadnej ekscytacji. I tak czekałem na Slayer...

VIII. MEGADETH

maqu:
Po świetnym występie Anthrax trzeba było trochę poczekać na wyjście Mustaine'a i jego chłopaków z Megadeth. Bez słowa zaczęli od 'Holy Wars… The Punishment Due' - kawałka otwierającego 'Rust in Peace', i tą drogą kontynuowali - zagrali ten album prawie w całości. Rzeczywiście był to dobry wybór, jako że to jeden z nielicznych materiałów Megadeth który nie zmusza mnie do ziewania. Dave co kawałek zmieniał gitarę i trwał w miejscu czasem tylko przestępując z nogi na nogę. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków 'Polaris' wokalista przywitał się z publicznością i zagrał z zespołem kolejno: 'Headcrusher', 'Sweating Bullets', 'Symphony Of Destruction', zamykając koncert swoim największym klasykiem, 'Peace Sells'. Jednak brak ikry w zachowaniu zespołu robił swoje, w związku z czym występ Megadeth zapamiętam jako jeden z mniej udanych na Sonisphere.

Sui:
Nie wiem. Piłem. Nie lubię Megadeth. Jedyną płytą tego zespołu, której mogę słuchać jest R.I.P. Odpuściłem sobie, wolałem zbierać siły na Zabójcę. Swoją drogą okazało się, że Megadeth odegrało całe R.I.P., jakby mi na złość chcieli zrobić. Ale nie zmartwilłm się zbytnio. Tym bardziej, że po nich na scenę wyszedł...



IX. SLAYER

maqu:
To na występ legend thrashu ze Slayera czekałem najbardziej. Prawdę mówiąc, to właśnie dla nich kupiłem bilet na festiwal i przybyłem na niego tego konkretnego dnia. Nie widziałem w życiu koncertu Toma i spółki, więc słysząc sprzeczne opinie dotyczące jakości ich koncertów musiałem to sprawdzić na własnej skórze. Przepchnąwszy się prawie pod samą scenę czekałem na wejście zespołu jak na przegraną Kaczyńskiego w wyborach. Zespół miał ustawiony mur z Marshalli sięgający nieba i porażający swoim groźnym wyglądem. Zaczęli od... 'World Painted Blood' czym kupili mnie w przeciągu trzech sekund. Opener z ostatniego albumu jest rozpierdalaczem koncertowym i cała publiczność rozgrzała się w jednym momencie. Muzycy nie szaleli, Kerry z wiązką łańcuchów u pasa przechodził się po całej scenie machając swoim połyskliwym łbem i robiąc groźne miny. Hanneman rozcinał eter solówkami, a Lombardo pocił się nad garami. Tom jak najbardziej dał radę wykrzyczeć wszystkie swoje partie, poczynając od 'Jihad' poprzez 'War Ensemble', 'Angel of Death', 'South of Heaven' zamykając oczywiście, jakżeby inaczej 'RAINING BLOOD'! Razem z wybrzmieniem pierwszych dźwięków monolitu z 'Reign in Blood' dostałem dzikiej ekstazy i zaczął się totalny rozpierdol. Slayer ani na chwilę nie pozwalał się nudzić (co odróżniało ich z kolei koncert od występu gwiazdy wieczoru). Inne kawałki jakie zagrali to, np. 'Mandatory Suicide', 'Dead Skin Mask' czy 'Chemical Warfare'. Warto było.


Sui:
Na scenę wyszła Wielkia Czwórka thrashu i metalu - Tom Araya, Jeff Hanneman, Kerry King i Dave Lombardo. To dla tej czwórki przyszedłem. To był mój drugi koncert Slayer (pierwszy raz widziałem ich w Katowicach na Mystic Fest). I jak? I kurwa miazga! Jak ruszyli z "World Painted Blood" to umarłem. To jest właśnie to - ta energia, to pierdolnięcie. Oczywiście największą jednak radość sprawiło mi słuchanie klasyków - "War Ensemble" dało tak po piździe, że nie potrafiłem zrozumieć dlaczego nie ma jednego wielkiego kotła pod całą sceną, wszędzie, nawet w karetkach i na karuzeli. Podobnie było przy pozostałych strzałach - "Angel Of Death", "Dead Skin Mask", "South Of Heaven" pozamiatały. Szkoda, że przy "Raining Blood" nie zalali się krwią, ale i tak ten kawałek zrobił to, co zrobić powinien. Wypadli dla mnie doskonale - kark mnie boli do dziś. Miałem sporo miejsca, bo kumpel postanowił w trakcie koncertu się odlać do plastikowego kubka po piwie. Ludzie się poodsuwali, ja się popłakałem ze śmiechu i było zajebiście.

Lombardo za perką był w świetnej formie, King straszył miną i zakłada z nami zespół, Araya biegał (no dobra, stał) w koszulce Chile, a Hanneman co chwilę zmieniał gitary. Mistrze!

X. METALLICA

maqu:
Metallica zaczęła ze sporym, ok. 20-minutowym opóźnieniem. W tle coś pukało, stukało, nadchodziła noc, a grajki ciągle siedziały w kanciapach. W pewnym momencie na telebimie zaczął wyświetlać się fragment filmu 'Dobry, Zły i Brzydki'. Po chwili na scenie ze zbudowanym przepastnym podestem i gigantycznym telebimem w tle, Metallica zaczęła klasykiem 'Creeping Death', następnie trzymając się albumu 'RtL' rzucili 'From Whom The Bell Tools' - muszę przyznać że robiło to wrażenie, razem z biegającym po całej scenie Hetfieldem, strojącym miny Ulrichem i małpio podskakującym Trujillo dało się wczuć w klimat. Hammet tradycyjnie trwał w miejscu i nie mrugał oczami. Później grupa poczęstowała publikę nowszymi utworam wliczając w to strasznie nudne 'That Was Just Your Life' i 'Cyanide' z ostatniego dużego albumu. Z powrotem ciekawie zrobiło się na 'One' gdzie oczy cieszyły przede wszystkim zajebiste efekty pirotechniczne (w Golden Circle aż czuć było żar bijący z fontann ognia), które zbiegały się z tematem utworu. Fajną atmosferę zespół trzymał przez kolejne klasyki - 'Master of Puppets' i 'Blackened'. Kolejne ballady mnie uśpiły, zbudziłem się na całkiem niezły kower Queen, 'Stone Cold Crazy' i dwa wielkie klasyki z pierwszego albumu - 'Hit The Lights' i 'Seek and Destroy' - skończyli z prawdziwą pompą. Po wszystkim rozrzucili trochę kostek, pałeczek i przekleństw. Podsumowując występ Metalliki był całkiem niezły jeśli przymknę oko na sporo nudnych kawałków i wszędobylską gimnazjalną publiczność.


Sui:
To oni grali? Poważnie, chciałem usłyszeć tylko "Creeping Death". I byłem przekonany cały czas, że nie zagrali tego kawałka. Dopiero później zajarzyłem, że "Creeping Death" poszło na dzień dobry. Tyle tylko, że byłem w tym czasie zajęty rozmową z kumplem (pozdrawiam Strangera). Naprawdę tak mało mnie interesował koncert Metalliki. James coś pieprzył na scenie, że jesteśmy tego częścią, częścią historii, że jesteśmy tego wszystkiego sensem i takie tam pitolenie. Szkoda, że Metallica już z thrashem nie ma nic wspólnego.

Co było najlepsze - pierdolone ballady, przy których banda idiotów używała telefonów, zamiast zapalniczek. Widok po prostu żenujący. Już same zapalniczki to tragedia, ale komórki? XXI wiek, ni ma chuja. No dobra, niektórzy myśleli, że uda im się nakręcić koncert, ale to właśnie na balladach poszło w górę najwięcej telefonów, które zaczęły falować. I tak jak Stranger powiedział - "szkoda, że niektórzy nawet nie wiedzą o czym sa te utwory" ("One", "Welcome Home Sanitarium"). Słuchanie na żywo "Nothing Else Matters" spowodowało u mnie odruch wymiotny.

Oczywiście na Metallice było najwięcej tłumu, wszyscy najlepiej się bawili. Hevagard, która była z nami właśnie na Metallice najmocniej machała banią. I tak było w przypadku większości osób... nie wiem czy pozostałe trzy zespoły są tak mało popularne, czy zbyt trudne, czy jaki chuj...

No i oczywiście fajerwerki. No fajne były. Ale nie dla nich przyszedłem na koncert.



XI. PODSUMOWANIE

maqu:
Sonisphere Festival kończył się koło 23.30 kiedy to rozbrzmiały ostatnie podziękowania Metalliki a głos z taśmy zachęcał do jazdy autobusami. Na pewno był to jeden z tych niezapomnianych koncertów o których opowiada się wnukom i nosi w głowie przez przerażająco długi czas. Kolejnego takiego pewnie dłuuugo nie będzie, dlatego mimo tego całego biadolenia, uważam że fest całościowo był po prostu zajebisty i liczę na szybką powtórkę.

Jeszcze pozdro dla Odiuma, Poldka, Daniela, Pingwina, Tomka i reszty.

Sui:
Zawiodło mnie jedno. Żadnej kurwa niespodzianki. Może były na after party, ale na koncercie nic poza planowanymi koncertami. A naprawdę myślałem, że przy tak historycznym wydarzeniu to odstawią jakiś gratis na koniec, jakąś niespodziankę, nie wiem, cokolwiek. Mogliby nawet wyjść na scenę i zagrać coś razem, cokolwiek, nawet Lady Gagę. Mogliby chociaż zatańczyć, pomachać wszyscy, zrobić coś. Nic jednak się nie wydarzyło. Metallica skończyła i tym samym cały koncert dobiegł końca. Może w innych krajach będzie lepiej... no i tak w innych krajach mają lepiej, bo mają więcej zespołów. Duuuuużo więcej. Do nas nawet Mastodon nie dotarł. A Behemoth to mnie gówno obchodzi.

Koncerty ogólnie wypadły doskonale. Fan każdego zespołu miał radochę. Widać było co się dzieje na scenie doskonale, bo były telebimy, dzięki czemu ci co stali dalej (ja) mieli spore ułatwienie. No ale ktoś wyobrażał sobie taki koncert, na tak dużej przestrzeni bez telebimów?

Na koniec - jak będziecie jedli kebaby w Wawie, to nie bierzcie u turasa ostrego sosu, bo się zesracie. Nie wiem na jakiej ulicy, podobno najlepszy kebab w Wawie, niedaleko dworca... my wzięliśmy ostre i nam wypaliło mordy.

i na koniec pozdro dla wszystkich z którymi się widziałem - Piecia (ziom!), maqu, kuzyn maqa, Stranger (dziękówa za całonocną "opiekę" heheh), ziomek Strangera, Delfin, Hevagard, ziomki od Hevagard, Zuy Pingvin i wszyscy inni , z którymi gadałem.





1 komentarz: